Zgłoszenie #975

Najlepsze co mnie spotkało w te wakacje to wyprawa do serca Tajlandii w celu… oddania pogniecionego zdjęcia tajskiej rodzinie. Ale może zacznę od początku. Mój ukochany wujek jest obieżyświatem. Wraz z grupą przyjaciół wiele lat temu wymyślili sobie pewną podróżniczą zabawę. Odwiedzając dane miejsce muszą przywieźć z niego jakąś drobnostkę. Może to być kamień z plaży, filiżanka z domu gospodarzy, czy też pióro ptaka, im bardziej dziwna i oryginalna rzecz tym lepiej. Zasada jest jedna: nie można tej rzeczy kupić. Kiedy przywieziesz już przedmiot ze sobą, wybierasz osobę z grupy, która ma za zadanie zwrócić go na miejsce. Taka ot zabawa podróżnicza, która trwa już wiele lat.

Na początku lipca mój wujek przechodził dosyć poważną operację, która wiążę się z kilkumiesięczną rekonwalescencją. Od razu po zabiegu odwiedziłam go w szpitalu. Przywiozłam mu krzyżówki, a on wręczył mi wymiętolone zdjęcie jakiejś azjatyckiej rodziny. Miałam zostać międzykontynentalnym kurierem i dostarczyć zdjęcie do rąk własnych.

Wzięłam wolne w pracy, ubłagałam przyjaciółkę, żeby ze mną poleciała i mając adres z tyłu zdjęcia wybrałam się do Bangkoku.

Wymęczone, niewyspane, dotknięte jet lagiem dotarłyśmy do naszej noclegowni. Całą noc nie mogłam zasnąć, myślałam tylko o zdjęciu. Następnego dnia po porządnym śniadaniu w nawigację wstukałam adres. Droga zaprowadziła nas na jazgotliwy targ ciągnący się całą ulicę. Przemykałyśmy między martwymi rybami, kolorową ceramiką i ręcznie wykonywaną biżuterią, szukając same nie wiedząc do końca kogo. Na jednym ze straganów dostrzegłam kobietę, której twarz wydawała mi się dziwnie znajoma. Porównałam kobietę do jednej postaci ze zdjęcia i stwierdziłam, że to musi być ona. Chwyciłam przyjaciółkę i nieśmiało podeszłam w kierunku sprzedawczyni. Prowadziła stragan ze świeżymi owocami. Moja przyjaciółka próbowała wyjaśnić powód naszej wizyty po angielsku, lecz kobieta nic nie rozumiała. Wyciągnęłam zdjęcie, które mnie tu sprowadziło i pokazałam jej go. Mogłabym przysiądz, że spojrzała na nie z miłością i nutą nostalgii w oczach. Odebrała od nas zdjęcie i szybko zapisała na starym paragonie “19:00”. Wręczyła nam skrawek papieru i pokazała, żebyśmy o tej godzinie tu wróciły. Przynajmniej tak zrozumiałyśmy.

Ulice Bangkoku po zmierzchu kryją w sobie pewien rodzaj uroku, którego nie zaznałam za dnia. Zamiast zapaść w sen, miasto żyje pełną parą.
Kobieta ze zdjęcia zaprowadziła nas do starego mieszkania. Zaprosiła do środka, a tam troje dzieci goniło się między piętrami, kilka osób stało w kuchni gotując coś pysznego (tak przynajmniej pachniało!), a przy stole siedział starszy Pan. Od razu skojarzyłam go ze zdjęcia.
Parę chwil później stół był zastawiony tutejszymi przysmakami, a wokół oprócz naszej dwójki, siedziało jeszcze dziewięć osób. Przez następnych kilka godzin brałyśmy czynny udział w życiu tej rodziny. Porozumiewając się trochę na migi, trochę używając tłumacza internetowego próbowaliśmy się poznać. Zjedliśmy przepyszne przysmaki. Towarzyszyłyśmy przy usypianiu dzieci słuchając lokalnych opowieści, z których oczywiście nic nie zrozumiałam, ale zgadywałam co mogą oznaczać. Próbowałyśmy swoich sił w jakiejś drewnianej grze planszowej (myślę, że przegrałam). Przez najmniejsze gesty i zachowania odkrywałyśmy najprawdziwszą tajską kulturę. Na koniec kobieta obdarowała nas pakunkami z jedzeniem, które zostało z kolacji i skłoniła się nam nisko na pożegnanie.

Chanthira, tak brzmiało imię kobiety ze zdjęcia, zafundowała mi przygodę życia.