Zgłoszenie #1185

Mało na ogół piszę o wyjazdach, bo chyba łatwiej mi mówić i emanować emocjami, niż wyrazić to w słowie pisanym. Z resztą tekściarzem nigdy dobrym nie byłem.

Wyjazd do Stambułu zapamiętam na długo. I chyba mogę powiedzieć, że targną moimi emocjami bardziej niż NYC. Ale dlatego, że tu grały inne emocje, towarzystwo, okoliczności.

Pominę wątki pewnych lekcji nieprzyjemnych, których doświadczyłem, chociaż i takie są ważne, bo uczą.

Chyba nie miałem oczekiwań do Turcji. W sensie kojarzyła mi się ze słońcem i meczetami i żadne inne obrazy się nie malowały. Stambuł wpasowałem sobie w wielką, bogatą metropolię w budynki nie odstające od tych w zachodnich krajach. I miałem z początku coś takiego, że czekałem aż za kolejnym rogiem, za kolejnym obdrapanym tynkiem, czy wielkim stoiskiem z podrabianymi ciuchami wyłoni się ten zachodni pejzaż. I im dalej przed siebie, i im bardziej pewnym było, że nic takiego nie nastąpi coraz bardziej zacząłem zapominać o tym, że jestem turystą, z jakiego kraju przyjechałem i z jakimi wartościami wyuczonymi. To przestało być ważne. Chciałem wtopić się w otoczenie, poczuć się jak miejscowy. I tak chyba miało być, że przez to, że lotnisko na mapie zostało pomylone, a co za tym idzie hotel został zabookowany (jak się okazało na miejscu 64km od lotniska) w części azjatyckiej, bardziej rodzimej, lokalnej do społeczności, kultury, zachowań.

Był moment, że złapałem się na tym, że będąc w knajpie na posiłku, zacząłem jeść tylko rękoma, tak jak oni mają w zwyczaju. I wcale nie czułem się z tym źle jak to ma w zwyczaju moja bratowa, gdy użyje się tylko widelca zamiast i noża w komplecie.

Okej, może mają nie raz zachowania, typu rzucanie niedopałków na ulicę, czy w kawiarence pod nogi mimo, że popielniczka stoi obok. I okej, przeszkadzało mi to zachowanie jednostkowe, które wyłapałem w Lizbonie, ale będąc w Stambule wszystko to łączyło się razem z otoczeniem, klimatem w całość i nie wywoływało we mnie niesmaku. Cóś jakbym zaczął to rozumieć. Tym bardziej, że ulice i tak są tam bardziej czystsze niż w Lizbonie mimo, turystów i wielomilionowych liczb mieszkańców.

Mógłbym pisać również o zabytkach, które mają swój urok, szczególnie meczety, których wielkość potrafi zaskoczyć, i które mimo bogactwa w sobie są skromne i nie kują oczów przepychem jak na przykład jest w cerkwiach. Ale jednak chciałbym się skupić na doświadczeniach kulturowych, emocjach, doznaniach. Budynki, pomniki, parki są wszędzie i przypominamy sobie o nich na zdjęciach. Za to każda napotkana osoba, jej energia, doświadczanie miasta zostanie z nami dłużej i będziemy pamiętać z tego więcej szczegółów.

Będę się trzymał strony azjatyckiej, gdyż w europejskiej da się wyczuć byciem turystą. To co mnie urzekło po tej wschodniej stronie Bosforu, to ta ich serdeczność, otwartość i ciekawość. I mimo bariery językowej i rozmowach spędzonych na translatorze nie wiedząc nawet czy na turecki jest prawidłowo przetłumaczone, to wykazywali cierpliwość i umieli brać to z uśmiechem i sami czynnie w tym uczestniczyć. Bardzo mi się to podobało i sprawiało, że coraz bardziej czułem się „swój”. A także to jak przez ciekawość do zobaczenia fasady jednego budynku, przez zamówienie tam kawy i przypadkowo od osoby, do osoby, siedziałem nagle przy jednym stoliku z dyrektorką Domu Kultury. Nie wiem, ale w Polsce nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. To jest właśnie ta ciekawość, która niezależnie kto kim jest zbliża do siebie.

Trochę mi się wydaje, że ludzie sami sobie robią blokady i nie potrafią zrobić więcej niż chodzić po punktach na mapie. Oczywiście uogólniam, ale jednak mało jest otwartości do posmakowania czegoś nowego niż tylko przeczytanie opisu w przewodniku. Można powiedzieć, że 5 dni to mało i szkoda marnować czasu. Jednak później ten czas i tak ma swój własny bieg. Rozmowa z kobietą na targowisku, studentką której mama sprzedawała kawę i zawołała ją by rozmawiać po angielsku, Turek w restauracji, który jak się okazało jest emerytowanym wojskowym ale słysząc, że jestem z innego kraju, zapytał się czy może się dosiąść i spędził kolację. To są chwilę, których długo nie zapomnę. Mimo, że ludzie przemijają, a budynki stoją dalej, to i tak będę pamiętać emocje towarzyszące spotkaniom niż jak się nazywał budynek z listy na mapie.

Oczywiście nie można generalizować, bo nie ma tylko ludzi dobrych, ale całe opakowanie tego wszystkiego bardzo mi się podobało. I towarzyszyła mi autentyczna radość jak z dostawania się przez wstążki, papier do prezentu. Pozwoliło mi to się autentycznie zrelaksować, być myślami gdzieś indziej, zapomnieć o codziennych problemach. Wydaje mi się, że umiałbym wejść w ten klimat jeśli miałbym możliwość zamieszkania tam.

I ten czas w kawiarniach. To naprawdę było dla mnie mega zastanawiające. Czy Ci ludzie mają jakieś inne obowiązki, czy czerpią tylko energię z siedzenia w tych lokalnych miejscach gdzie jest serwowana herbata albo kawa po turecku. To pokazuje jak można być społecznym i w grupie bez spotykania się w konkretnym celu. Po prosu przyjść pić kawę i siedzieć. I każdy może dołączyć do stolika. I mają te swoje gry w karty lub coś jak kostki domina, co bardziej wyglądało na „dominowy poker”. A co ciekawe, bez telefonów, bez patrzenia w sufit. Tam cały czas były rozmowy. Można śmiało powiedzieć, że kawiarnie tam są prawdziwymi miejscami spotkań, tam dzieje się życie i domyślam się swoisty świat tych ludzi siedzących razem mimo zajmowania kilku osobnych stolików.

No jest wiele niuansów, wiele podobieństw do nas. Ale już dawno nie byłem w mieście gdzie byłbym aż tak ciekawy ludzi niż tego co mogę jeszcze pójść zwiedzić.