Zgłoszenie #1175

Aż chciałoby się przekornie rzec, że dla nieśmiertelnej klasy robotniczej wakacje to dobro luksusowe, bo przecież chrust się sam nie pozbiera, a cukier nie urośnie na na paproci w łazience. Na szczęście cynizm nie zdążył mnie przeżreć do reszty i w połowie września zebrałam się na brawurę, która dojrzewała we mnie trzy lata od uzyskania prawa jazdy, i nierozsądną rozrzutność, która zamanifestowała się zatankowaniem baku na fulla. Cel wydawał się prosty: być jak Bilbo, złapać za tobołek i wyruszyć w śmiałą podróż z obrzeży Nowego Dworu Mazowieckiego do Łodzi, mając Google Maps za Gandalfa. Regułą jednak jest, że Polakowi zawsze wiatr wieje w oczy, dlatego wybrana trasa “na bezpiecznie około” zniknęła z propozycji apki podczas wyjeżdżania, Janosik się zawieszał, zjazdy na rondach źle się liczyły, a silnik gasł przy ruszaniu i oczywiście padał deszcz. Trasę wyliczoną na godzinę czterdzieści przejechałam w godziny aż cztery, zyskując na głowie bajeczny kolor siwego w odcieniu paranoicznym, jasny niczym platyna Thranduila, oraz cierpiętnicze wory pod oczami jak u zmęczonego żywotem orka. Przynajmniej telefon nie padł, choć przy piątej histerycznej rozmowie telefonicznej do wyczekujących mnie znajomych powoli ewoluował w farelkę. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło – jeszcze będzie ze mnie rasowy kierowca, więc markuję te krótkie wakacje poza strefą komfortu jako prywatny milestone! I zwycięska kawa w łódzkiej Manufakturze również jakby smakowała lepiej ;D