Zgłoszenie #1027
Mam takie wspomnienie sprzed 10 lat. Byłam wtedy studentką jadącą na Erasmusa do Włoch. I to wcale nie do tych „słoneczny” Włoch. Jesień i zimę spędziłam w Umbrii, górzystym i kapryśnym sercu Półwyspu Apenińskiego. Ale na Święta wróciłam do rodziny do Polski – moja podróż trwała ponad dobę, za to niewygodę wynagradzały mi widoki! Siedziałam na pierwszym miejscu tuż obok kierowcy i widziałam wszystko: ośnieżone, parujące Alpy, taniec śniegu, miasta przyozdobione światełkami. Święta spędziłam pod grubym kocem, pijąc ogromną kawę w kubku typu „wiadro” (we Włoszech nie pija się takich dużych, więc wtedy to sobie „odbijałam”). Najpiękniejszy jednak był powrót, rozpakowywanie walizki wypełnionej dobrociami z Polski i mój wieczorny spacer tuż po. Włoskie miasto, w którym się uczyłam, położone było na wzgórzu. W samym centrum znajdowała się renesansowa twierdza, z której roztaczał się widok na położone niżej winnice, ogrody i wille. Pamiętam, że kupiłam sobie kasztany z rożna i miętosząc ciepłą paczuszkę w zmarzniętych palcach, poszłam pod twierdzę obejrzeć stamtąd zachód słońca. Gdy tam dotarła, zobaczyłam coś absolutnie zjawiskowego. Wszystko, co znajdowało się poniżej miejsca, w którym się znajdowałam, zasuwały kłęby gęstych chmur. A może mgły? Nie było widać nic, tylko ten zachód słońca i pokolorowane nim grzbiety powietrznych fal. Mogłam to sobie wyobrazić albo to śnić, ale jestem pewna, że patrzyłam na to na jawie – parzące mnie w dłonie kasztany mi to potwierdzały. Odpoczywałam tym widokiem. Choć były to „zimne wakacje”, to zdecydowanie jedne z najpiękniejszych w moim życiu.